12 maja 2013

O moim hobby

UWAGA! Tekst zawiera liczne spoilery z mojego życia. Jeśli brzydzą Cię szczere wyznania - nie czytaj.

RAYMAN, SONIC I INNI...
Tak właściwie nie wiem po co o tym piszę, skoro ten tekst przeczyta raptem z pięć osób, ale ok... Wszystko zaczęło się przed przedszkolem, ale któż z nas w tamtych czasach nie rysował? Początkowo bazgrałem, jak to dziecko, dla zabicia czasu. Potem pod wpływem pewnego impulsu dla własnej satysfakcji. Co do tego impulsu, to z perspektywy czasu, całkiem zabawna historia (o której rzadko wspominam, więc dla was exclusive). Pewnego dnia w zerówce narysowałem tytułowego bohatera przygodówki point'n'click "Putt-Putt", w każdym bądź razie było to urocze fioletowe auto :). Ktoś podpatrzył, że rysuję, zebrał się spory tłum i nie wiedzieć czemu każdy z tej grupy chciał kopię obrazka... każda była ręcznie rysowana (ksero było do bani :P no i pierwszy raz w życiu bolała mnie ręka). Nie wiem po co im to było, nie będę wnikał. Przez następne lata zapełniałem tył każdego zeszytu przedmiotowego rysunkami różnych postaci z gier. Łącząc to z myślą (i uczynkiem) o byciu trzecim Jimem Carreyem, często lądowałem u psychologa(*).

DRZEWA JAK SŁUPY
Mając dziewięć, czy dziesięć lat moja wyobraźnia wytwarzała najprzeróżniejsze historie... głównie w postaci kreskówek. To w tamtym okresie wyobraziłem sobie pewnego gościa z siwo-szarymi włosami, ale o tym/nim później. Większość historyjek zapominałem, ale potem zacząłem je rysować. Kreska nie była najwyższych lotów, ale gdy komuś pokazywałem swoje dzieła, zwykle się uśmiechał. Moja mama miewała niezły ubaw z drzew jakie wychodziły spod mojej ręki. Do dzisiaj mi przypomina o "drzewach wyglądających jak słupy". Nie powiedziałem tego mamie, ale to właśnie dzięki temu wyśmiewaniu się postanowiłem bardziej się przykładać do tego, żeby wszystko wyglądało jak najlepiej.



ŻORY - MIASTO ZEPSUTE.
Mając jedenaście lat wyprowadziłem się z rodziną z Orzesza-Zawiści do miasta Żory niedaleko Rybnika. Mieszkaliśmy tam trzy lata i spotkałem się tam z prawdziwym szeroko pojętym chamstwem i zepsuciem. Wśród szarych twarzy w mojej klasie, byłem indywiduum, na które wszyscy się uwzięli. A to komuś się nie podobało, że lubię gry komputerowe, albo, że z tyłu zeszytu narysowany był niejaki Rayman :P. Moja wychowawczyni w piątej i szóstej klasie podstawówki, też do najwybitniejszych osób nie należała. Niby powtarzała, że wyobraźnia w życiu jest ważna, cóż z tego, skoro potem byłem odsyłany do psychologa, za fantazjowanie...

Któregoś dnia 2002 roku buszowałem po necie. W końcu z ciekawości wszedłem na www.garfield.com. To tam poznałem komiksy w formie pasków (stripów) i to właśnie wtedy z byle jakich rysunków, przesterowałem się na rysowanie takich komiksów. Przez naszego ukochanego rudego kocura postanowiłem skończyć karierę komika i całą błazenadę przelewać na papier. Początki były trudne... nie mając pomysłu na siebie, rysowałem własne komiksy z Garfieldem :P, a społeczeństwo nie pomagało. Dość szybko się dowiedziałem, że nie warto chwalić się swoimi pracami w szkole, czy na podwórzu. W każdym bądź razie mój pierwszy zeszyt mógł skończyć naprawdę marnie... ale dziwię, że jeszcze dzisiaj się trzyma. Cóż taka to była/jest żorska gówniarzeria... wśród nauczycieli również. W pierwszej gimnazjum nauczyciel biologii (pozdrawiam nieuprzejmie) wyrywał mi kartki z pracami i teatralnym gestem przedzierał je na pół... swoją drogą z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że aktor byłby z niego marny, a pani z histerii nazywała "dzidziusiem, bo rysuję jakieś obrazeczki". Jedynie z kolegą z ławki mogłem spokojnie pogadać i porysować :). No i to mniej więcej w tamtym okresie powstał mój "słynny" nick.

RETURN OF THE...
Wakacje spędzałem tam, gdzie wcześniej mieszkałem - w Orzeszu-Zawiści u dziadków. Razu pewnego, gdy pokazałem dziadkowi swoje "dzieła" powiedział: "fajne, ale..." i po tym "ale" tłumaczył czym są prawa autorskie i zachęcił do tworzenia czegoś własnego. Tak wróciłem do postaci gościa z szarymi włosami. Nie miał imienia, więc nazwałem go swoim, a głównym powodem było to, że mało jest głównych bohaterów z tym imieniem (patrz telenowele - ilu jest tam Dawidów?). Wkrótce potem dodałem mu najlepszego kumpla Artura "Art", które też zyskał imię po prawdziwej osobie. Następnie na łamach komiksów (ochrzczone zostały "Przygodami Dawida") zaczęły się pojawiać kolejni imiennicy z mojego otoczenia, ale zwykle znikali szybciej niż się pojawiali (m.in. Monika - siostra głównego bohatera). Przetrwali tylko ci dwaj wyżej wymienieni i pies Toadie...

W 2004 roku wróciliśmy do Zawiści. Zacząłem chodzić do drugiej gimnazjum w Orzeszu z już znanymi wcześniej ludźmi. Jakież było moje zdziwienie, gdy nauczyciele i rówieśnicy nie potępiali mojego hobby, większym zaskoczeniem było dla mnie to, że niekiedy odczuwałem coś na kształt... wsparcia. Zacząłem więc rysować na potęgę. Z uzyskaniem jakiegoś tam zainteresowania musiałem (zawsze) tłumaczyć, że postać Dawida to nie ja itd. ("A to ty?", "Nie, on ma tylko moje imię").

Jedna ciekawa historia zdarzyła się przed wigilią klasową. Ale wszystko zaczęło wcześniej... siedziałem w domu chory, gdy odbywało się losowanie "kto komu prezent będzie kupował". Gdy przyszedłem po chorobie długo dopytywałem się kto mnie wylosował, jednak niczego się nie dowiedziałem. W końcu podczas wigilii okazało się, że trafiła na mnie... wychowawczyni. Dostałem od niej książkę "Jak rysować komiksy" i segregator pełen kartek, który skończył jako tom numer 4. Ech... ogólnie te czasy to był najbardziej szalony okres w moim życiu. Nie miałem komputera (nie wnikajmy), zacząłem słuchać więcej muzyki (którą do teraz stresuję ludzi) także zacząłem zapuszczać włosy, narysowałem parę "grubszych" historii obrazkowych (które lepiej jeśli pominę milczeniem), bywały też stripy z Raymanem (:p) i chyba jako jedyny w szkole wziąłem udział w konkursie "Akcja animacja" od Cartoon Network.


Moje biurko, a na nim oprócz różnych badziewi, wszystkie zeszyty wypełnione moimi komiksami

WAR NEVER CHANGES... ALE JA TAK!
Przez wiele miesięcy rysowania zmieniał się wygląd moich postaci. Było to niezauważalne, ale zwykle, gdy wracałem do jakiegoś starszego tomu, widziałem spore różnice :), a szczerze powiedziawszy nie wprowadzałem jakichś drastycznych zmian. BTW moje drzewa nie przypominają już słupów... gorzej z innymi elementami otoczenia.

Co do zmian - były takie dwie hardkorowe. W 2008 roku pod wpływem kolegi z klasy (druga liceum) moje zauroczenie mangą i anime przerodziło się w miłość. Od zawsze ciągnęło mnie do gier, komiksów i kreskówek w japońskim stylu... przesadyzm i szaleństwo po prostu pasowało do takiego świrusa jak ja. Próbowałem się podszkolić w tym stylu za pomocą kolejnej książki "tutorialnej", ale efektty były marne. Nadal można było wyczuć mój styl. Pomyślałem jednak: "chrzanić to" i tak do teraz trzymam się tej mieszanki, którą nazywam "pseudo-mangą". Oczywiście na początku nie byłem zbyt wesoły... pozbywałem się stylu, którego trzymałem się dość długo... czułem się jakbym kogoś zabił... ale potem nażarłem się czekolady i mi przeszło. Tak dla informacji zmienił się tylko wygląd postaci, charaktery Dejwa, Arta, Tołdasa i Wery pozostały takie same.

No właśnie Wera... to kolejna ze zmian... wcześniejsza niż zmiana stylu. Pod koniec gimnazjum zaczęły buzować we mnie hormony, stripy już nie polegały na absurdalnym/abstrakcyjnym humorze, tylko na zboczonym/wrednym... pomyślałem wtedy, że dodanie postaci kobiecej będzie idealne do dalszego prowadzenia głupich żartów... no i co to za główny bohater bez swojej drugiej połówki? To właśnie dzięki Werze, pierwszej postaci fikcyjnej (no dobra, pierwszy był Filas, ale on występuje tak rzadko, że sam nie pamiętam kiedy był ostatnio) zaczęły pojawiać się kolejne, m.in. Akira (Japończyk, trener Dawida), Róża (mroczna elfica) oraz Maja (dziewczyna Arta). Potem występy gościnne zaliczali Kox Morder i Dejna Skuli z Archiwum Ksy, Lord Vader, wiedźmin Geralt, jeż Sonic i... Rayman :D (no co? Jestem jego pierwszym prawdziwym fanbojem).

Przeglądając ostatnio swoje najnowsze tomy, zauważyłem, że humor opiera się teraz głównie na dialogach, a hormony chyba gdzieś sobie poszły, bo absurd znów zaczął wracać do łask, ale nie martwcie się... odrobina kmineczku... pieprzyku nadal się znajdzie... a no i zniknęły wulgaryzmy... dziwne...

AMATORSKIE DOŚWIADCZENIE
Po latach nawet nie zbliżyłem się do pół-profesjonalizmu technicznego. Gdy chodziłem do pewnej szkoły policealnej, gdzie były zajęcia z rysunku, wszyscy mieli zestawy ołówków, gumek do ścierania... a mnie wystarczy ołówek Conte HB, czarny długopis i jedna badziewna gumka. Wystarcza mi też zwykłe biurko (chociaż marzy mi się stolik kreślarski) z jakąś podkładką (gdy rysuję na kartce, gdy w zeszycie nie jest mi potrzebna), zwykle to były kolejne numery CD-Action, ale całkiem niedawno dostałem konkret.

Przy rysowaniu stripów nabrałem pewnych (dziwnych?) przyzwyczajeń, ale wszystko ma swoje uzasadnienie. Rysuję w zeszycie, tylko na jednej stronie kartki (patrz zdjęcie niżej) i zawsze wkładam pod nią kartkę z bloku technicznego. Obie rzeczy są po to, aby absolutnie nic się nie przebiło ze strony, na stronę :) You understand what I mean? A zapomniałem dodać, że rysunków nie cieniuję i nie koloruję (chociaż jedna próba koloryzacji była)... a wyglądają jako tako xP

I cóż mam rzec na sam koniec, panowie i panie (tak, mam pewność, że dwie to przeczytają :))? To nadal tylko hobby... wprawdzie zawsze chciałem mieć pracę rysownika, ale w naszym pięknym kraju nie da się podążać za marzeniami. Zauważyłem jednak, że mimo przeciwności losu, nadal robię to co lubię.

Zakończę wesołym akcentem - byłem jedynym gościem w okolicy, który potrafił zrobić happening. Zbierała się grupa znajomych i wspólnie rysowaliśmy :)


Tak to wygląda. Na kartkę z bloku technicznego zabrakło miejsca :P


(*) Drugim jest Cezary Pazura.

1 komentarz: