31 marca 2014

Wojna polsko-ruska


Się to zaczęło tak. Se siedziałem spokojnie na dupie i chyba coś czytałem, albo rysowałem. Teraz to już nie pamiętam, bo głowę... znaczy - że tak powiem - pamięć mam - za przeproszeniem - słabą. W każdym bądź razie to zaczęło się tak, że mi dziewczyna, ruda piękność z zadartym nosem moja, rzekła tak, że "Wojnę Polsko-ruską to podobno w Wejherowie kręcili, bo autorka stąd jest". Byłem zdumiony, zaskoczony wręcz. Wypalam, że "yhyyyyyy!". A potem mi ten rudy słodziak, choć czasem nerwowy, mówi, że ten film chce obejrzeć. Ja to tam przekonania nie miałem, bo Borysa Szyca nie trawię, znaczy mam go głęboko we dupie. No i o intelekcie, a raczej jego braku w tym filmie to można eseje pisać. W każdym bądź razie żadnych obiekcji nie miałem. Znajdujemy cały film w internetach, na jutubie i oglądamy...

Wybaczcie ten dziwnie napisany wstęp, użyłem go w konkretnym celu. Jakim? O tym potem, a teraz w tym moim skromnym wpisie opiszę "dzieło" literackie i adaptację w reżyserii Xawerego Żuławskiego.

Nigdy nie byłem tak zdezorientowany jak po seansie filmowym "Wojny polsko-ruskiej". Żeby zrozumieć "o co cho" wypożyczyłem z biblioteki książkę. I wtedy już mi coś zaczęło świtać. Adaptacje obrazują książki wiernie, lub mniej. Dwieście stron "WPR pod flagą biało-czerwoną" zostało zekranizowanych wiernie, tyle że po macoszemu. Bez przeczytania pierwowzoru film jest kompletnie niezrozumiały, tak jakby ekipa pomyślała, że obejrzą go tylko ci, którzy się z tworem Masłowskiej męczyli.

Wszystkie wydarzenia są opisywane i komentowane przez Andrzeja "Silnego" Robakowskiego - dresa, stuprocentowego polaka, nienawidzącego wszystkiego co ruskie. Właściwie tyle z fabuły. Główny bohater i postacie poboczne nie mają głębszego rysu. Cóż... jak sie bierze na tapetę dresów i blokersów to nie dziwota, że nie można im nadać charakteru. Dialogi to popis erudycji i miłości do bliźniego - po głowie Silnemu chodzą myśli jak poseksić, a najfajniejszą rozrywką jest wciąganie kresek. Wszystko to oczywiście miało mieć jakiś cel - krytykę tego jak bardzo jesteśmy zapatrzeni na USA. Wiele osób robiło to już wcześniej i z lepszym skutkiem. Nie rozumiem zatem "ochów" i "achów" nad tymi wypocinami Masłowskiej, a za kompletną głupotę uważam to, że ktoś okrzyknął "dzieło" Masłowskiej jako "Ferdydurke" XXI wieku.


WPR nie jest ciężką lekturą, raczej toporną. Przeczytaliście mój wstęp? To moje skromne nawiązanie. Otóż Dorotka tak se napisała całą książkę. Wszystko jednym ciągiem bez oznaczeń, że ktoś cuś mówił. Wierzcie mi - to naprawdę utrudnia czytanie. Już po dwóch stronach miewałem dość, ale jakoś przetrwałem.

Zatem mamy ekranizację... i co ja mam o niej do opowiedzenia? Montaż jest kiepski, dzięki czemu film przypomina zlepek skeczy. Scenarzysta nie ujął w żaden sposób filozoficznych dywygacji Silnego, a niektóre kwestie pominął, przez co trudniej było mi się zorientować. Masłowska skromna nie jest - w jednym fragmencie książki wprowadziła swoją postać. W filmie oprócz tej sceny (chodzi mi o tą w komisariacie) widzimy też jak autorka siedzi w mieszkaniu przed biurkiem i pisze, czy idzie do szkoły na egzamin maturalny... po co to? Tak samo z tym, że czasem słychać Masłowską jako narratorkę - genialne biorąc pod uwagę to, że ma denerwujący głos i sepleni. Jeszcze bardziej genialna była scena na moście, gdzie najpierw było słychać Dorotę, a potem powtarzającego te same słowa Borysa. Jeszcze raz: po co to? Tylko mnie to denerwowało i dezorientowało.

Dobrego aktorstwa szukajcie gdzie indziej. Borys Szyc - nie rozumiem czemu w tamtym okresie ciągle lądował w obsadzie byle jakiego filmu. Może ja się nie znam? Pisałem na wstępie, że go nie lubię, więc może dlatego aktorem jest dla mnie - co najwyżej - średnim? Bohosiewiczowa (Natasza) zagrała fatalnie, ale przy Marii Strzeleckiej (Andżela) to już szczyt dobrego aktorstwa. Jeszcze NIGDY nie słyszałem, żeby ktoś tak sztucznie gadał. To brzmi jak recytowanie tekstu przez dzieciaka na jasełkach. Na serio nikt jej chyba nie powiedział: "weź się, kurde wczuj, bo brzmisz jakbyś z kartki czytała"... ale co się dziwić skoro Strzelecka to żona Żuławskiego. Roma Gąsiorowska (Magda) zagrała dobrze, a Michał Czernecki jako Lewy zagrał jeszcze lepiej - chodzi mi o słynną scenę z kupowaniem Coli. Jest to chamski fragment, ale to jak pan Czernecki w nim mówi, potrafi rozśmieszyć... szkoda, że tego pana ostatnio mogliśmy widzieć jak się kisi w "Pierwszej Miłości"...


Zaplecze techniczne - kamera prowadzona dobrze w miarę, ale jak wspominałem montaż do dupy. W dwóch, czy trzech scenach użyto efektów specjalnych. Jak na polskie standardy może być. Nakręcono też scenę walki, która jest trochę dziwna - zwykle dresiarze tłuką się po gębach bez ładu i składu, a tutaj mamy Matrixa dla ubogich. Choreografia powstała pewnie na zasadzie: "no, panowie. Zróbcie, to tak, tak i jeszcze tylko tak. I gotowe". Tylko co ja tam mogę wiedzieć, skoro jestem kolejnym z krytyków w internetach wartym ze trzy grosze?

Uszy mi zwiędły... ale nie przez bluzganie "bohaterów". Przez soundtrack. Nie licząc Dżemu, kompozycje wybrane i skomponowane to taka żenua, że chciałem wyskoczyć przez okno. Co z tego, że byłem na parterze i tak chciałem.

I co ja mam do powiedzenia na koniec? Przechodzę obok bloku, w którym mieszkała kiedyś Masłowska i myślę sobie o tym, że zamiast uczyć się na maturę pisała kiepską książkę, która doczekała się jeszcze bardziej kiepskiej ekranizacji. Są tacy, którzy uznają obie rzeczy za świetne/genialne - ja się do nich nie zaliczam. Nie czuję ani w jednym ani w drugim żadnej genialności i po prostu mi się to nie podoba.

Zdjęcia pochodzą z serwisów Filmweb i Kwejk.