21 czerwca 2016

[RECENZJA] Brutal Legend (PC)


Roadie to gość od ważnej roboty. Chociaż trzyma się w cieniu, bez niego nie uda się żaden koncert. To on stroi gitary, czy testuje bębny gdy Lars jest w trakcie wysyłania pozwu. A tu Tim Schafer i jego Double Fine - czyli twórcy gier niedocenianych i zwykłych acz niezwykłych - uczynili głównego bohatyra roadiem i do tego zabierają nas do krainy hewimetalem płynącej (i piwem), gdzie nasze popękane bębenki ulegną autoregeneracyji pod wpływem epickich melodyj. Oto przed nami Brytalno Lygynda!

Ni do sie inaczej zacząć jak od soundtracku. Ponad 100 utworów podzielonych na podgatunki i od takich tuzów jak Black Sabbath, Motorhead, Megadeth, Saxon, Anthrax po mniej znane jak Brocas Helm, czy Anvil. Osobiście moja dusza metalowca się cieszy i trochę płacze, bo nie ma nic z Maiden (z powodu naprawdę głupiego). Zabrakło też czegokolwiek z wytwórni RoadRunner, a przecież niegdyś pod jej skrzydłami gnieździły się całkiem zacne kapele (m.in. Fear Factory, Sepultura, czy Machine Head). Zaś "trve" z bożej łaski mogą się oburzać, że nie ma "najlepszego" zespołu ze wszystkich - Metaligi. Niby to przez drogie licencje, ale coś czuję, że Tim nie chciał dostać pozwu od Larsa. W ostatecznym rozrachunku jestem pod wrażeniem i doceniam jakie wysiłki włożono w zdobywanie licencji (trzeba było obdzwaniać sporo ludzi, w tym każdego członka zespołu).

Miłym zaskoczeniem było też, że udzielą wizerunków i głosów takie persony jak Ozzy Osbourne, Lemmy Kilmister, czy Rob Halford. Panowie nie są raczej ekspertami w tej sprawie, ale podeszli do tego z luzem i wyszli naturalniej niż jakikolwiek polski aktor dubbingowy w jakiejkolwiek grze. Ogółem aktorstwo - jak w Psychonauts - stoi na wysokim poziomie. No właśnie, dzięki poprzedniej grze Double Fine, brytalną legendą zainteresował się (znany skądinąd) Jack Black. Tak oto użyczył swojej facjaty i głosu głównemu bohaterowi (ale ciało i włosy wzorowano już na Glenie Danzigu), a gdzieś tam jeszcze za main villaina podłożył głos legendarny Tim Curry.

Dość już o udźwiękowieniu. Trza się zająć resztą.


A teraz te słynne solo z "Jak anioła głos"!

Fabuła wygląda następująco: naszego protegowanego roadiego (roadiegowanego?) Eddiego Riggsa, poznajemy podczas roadingowania na koncercie "najgorszego zespołu na świecie". I właśnie podczas tego wydarzenia dochodzi do zdarzenia, przez które Edek przenosi się do innego świata - tego, co to wyżej wspominałem. Wiecie, tam gdzie metal i piwo płyną. Ale też trwa wojna! Pomiędzy uciśnionymi ludźmi, a demonami z przydupasami pokroju glamowców i gotykowców. Normalnie sam też bym zakasał rękawy i poszedł bić tych tapirowanych głupków - jak to zrobi nasz roadiegowany.

Mam jednak z historyją drobny problem... znaczy nie jest zła, śledzi się ją nieźle, a główny bohater nie ma wygórowanego ego i trzyma się na uboczu. Moim problemem jest to, że BL - oprócz Eddiego - nie ma żadnej porządnie wyrazistej postaci oraz nie jest tak zabawny jak Psychonauty, czy późniejszy Costume Quest. Naprawdę wybrakowało (mi) w dowcipy i gagi. Było parę niezłych, ale to za mało jak na kopalnię jaką jest Double Fine.

Trzeba przyznać, że grafikom nie brak talentów... czy tam dolarów. Przy pierwszych zapowiedziach mówione było, że cały świat BL będzie wzorowany na okładkach albumów różnych zespołów. No i się udało, bo wtedy łoboczysz powbijane w grunt łogromne mieczyska, liczne monumenty, las szubienic, albo rogate czaszki z rogami które mają rogi. Plus wszystko ubrane w komiksowy styl z odpowiednio artystycznie powyginanymi poligonami na obiektach i błyszczącymi teksturami, po których jakby spływała woda (podobnie później robiły to Darksidersy). Zaś postacie są jeszcze bardziej komiksowowo/kreskówkowo stylizowane - z czego Double Fine słynie. Stopień karykaturyzacji nie jest aż tak wysoki jak w Psychonautach, więc co większym estetetom zęby nie popękają. Oczywiście taki styl to same plusy - siedem lat po premierze i nie widać, żeby gra zbrzydła jak Kredki Hasasyna.

Teraz czas na najważniejsze - gameplay (bo już rozpłynąłem się nad soundtrackiem, gwiazdorską obsadą i całkiem niezłą grafiką).
Przyznam się do tego, że mało dawkowałem jutubów i ogólnie informacji o grze. Z tego względu, bo chciałem żeby tytuł mnie zaskoczył. I wiecie co? Udało mu się.
Tyle było informacji, że to slasher z eksplorowaniem świata i elementami gier RTS. Otóż nie z elementami - podczas drugiej, lub trzeciej misji fabularnej BL otwiera wszystkie karty i wtedy da się zauważyć, że gra staje się specyficznym RTSem (jak na przykład stary Sacrifice). Możemy latać Edwardem po okolicy, rekrutować kolejne jednostki, wydawać im rozkazy, a jak będzie trzeba to wylądować na ziemi i wspomóc "żołnierzy" czynnym udziałem w walce. Eddie uzbrojony w topór może siekać wrogów i/lub za pomocą gitary elektrycznej - która w tym świecie ma magiczną moc - może pieprznąć pierunem, albo fajerbolem w jakiegoś gnojka. Da się też za pomocą obu broniów czesać kombosy. Dwa sieknięcia z elektrycznym finiszem? Proszę bardzo.

Głównym celem jest jak najszybsze przejmowanie gejzerów z duszami fanów i zbudowanie nad nimi budy z merczandajsami. Im więcej mamy bud, tym więcej fanów, a fany to waluta, za którą kupujemy kolejnych "żołnierzów", czy ulepszamy naszą scenę koncertową (pełni rolę głównej bazy). Będąc na gruncie pola walki (w powietrzu nie zadziała) z każdym naszym pomagierem można zrobić Double Teama. Na przykład łącząc siły z Headbangerami robimy młyn (niestety niezbyt epicki), zwiększający ich skuteczność, a wskakując na Balistę... to już wiecie, sami sobie postrzelamy.

No i na koniec, gdy już wszystkie gejzery są nasze, a na mapie kręcą się same koksy - wtedy nasyłamy ich na scenę wroga. Gdy zostanie zniszczona, wygrywamy misję, wszyscy są szczęśliwi, w głośnikach płynie heavy i thrash, a w żołądkach zimne piwo.

Kiedyś sporo zagrywałem się w Age of Empires 2 i któreś Settlersy. Przestałem jednak się zagrywać bo RTSy mnie nie lubią. W BL miałem podobnie. Ja muszę się zastanowić co robić, a tu mi w połowie bitwy wróg full armię nasyła. Plus efekt kuli śnieżnej - nie da się tego nadrobić. A się człek jeszcze wkurza, bo stracił pół godziny... Trzeba więc udawać homo starcraftus koreanus i napiepieprzać ile wlezie.


Kupcie mi koszulkę, a ja lecę po piwo

W wolnym czasie, pomiędzy questami fabularnymi, możesz się graczu poszwędać po otwartawym świecie. Wszędzie jednak daleko, a przez nierówności terenu i brak skoku czasem nie da się wejść na miejsce, które sobie wymarzyliśmy. Jedynym rozsądnym wyjściem jest wyspawnowanie swojego wiernego hot roda imieniem Deuce. Bieremy gitarę w łapy i gramy odpowiednie solo - rozwiązano to w formie prostej minigierki wzorowanej na Guitar Hero (zapomniałem wspomnieć, że mamy też inne solówki, które mogą posłużyć do odkopywania artefaktów i buffowania jednostek podczas bitew). Gdy nam się uda zagrać, od razu lądujemy za kierownicą i mogymy ruszać w świat. Podczas podróżowania przygrywać nam będzie radyjko ze wspomnianymi na początku metalowymi szlagierami. Miło, że można sobie edytować playlistę i puszczać to na co ma się ochotę.

Jeżdżąc po świecie będziem znajdywać różne obiekty, które będą nam dawać XPki. O, na przykład pomnyky smoków, które trza uwalniać z sadomaso więzów, czy inne świetlyky, gdzie dla ich zdobycia trza robić jakiś karkołomny wyskok Deucem. I za te XPki w garażu Ozzy'ego Osbourne'a możemy kupić nowe kombosy, stroje, ulepszenia dla toporka, gitary i auta. Do naszego hot roda można nawet zainstalować karabiny maszynowe i inne gówna, przez co nasza podróż będzie przypominać jazdę buggym po pustyni w Jaku 3.
Na mapce świata są też ulokowane zadania poboczne. A to możemy z grupką znajomych zrobić zasadzkę na jakąś bandę tych złych, zainstalować się z Deucem na wysięgniku i robić za turreta, albo pościgać z Robinem Atkinem Downsem... Fletusem znaczy się.

Niestety twórcy zmarnowali potencjał jaki drzemie w otwartawym światku. Jadymy w nim głównie z jednego zadania do drugiego (te poboczne szybko stają się powtarzalne) i nie każdemu będzie się chciało zwiedzać każdy centymetr by wziąć tylko znajdźki. Nie jestem też za specjalnym fanem wyścigów i nie odróżniam modeli jazdy GRIDa od GTA, ale naprawdę czuję, że ze sterowaniem Deucem jest coś nie tak. Za bardzo driftuje, bączkuje, śpiewa, tańczy, stepuje i dzięki mym zdolnościom w jeździectwie klawiaturowym potrafi utknąć tam, gdzie nie przewidzieli twórcy. O dziwo byłem w stanie przejść wyścigi bez szkód dla sprzętu domowego.


Lemmy be my guide

Jakość portu jest zadowalająca - gra powinna ruszyć na słabszych sprzętach jako i na moim ruszyła. Jednak fani grzebania w ustawieniach mogą być niezadowoleni, bo opcji jest mało... można za to ustawiać FOV i Draw Distance - czego nie było na konsolach.

Jako, że jestem leser (i bidok), nie podłączyłem se mojej atrapy DualShocka (jak zwykle, bo mnie wnerwia), więc zdałem się na sterowanie klawikordem i myszoskoczkiem. Oprócz uciążliwej jazdy Deucem, samo łażenie jest łokej. Walka w zwarciu nie jest łamipalczasta i trochę niespieszna, więc też łokej. A już najbardziej łokej było latanie nad polem walki i wskazywanie celów. Nie umiem sobie teraz wyobrazić gry na padzie... a moja wyobraźnia jest nieograniczona.

Gra ma też multi! Aczkolwiek to multi strategiczne. Jako, że nie miałem pograć z żadnym znajomym, a gdzieś tam w internetach czekają zapewne same koksy, postanowiłem zacząć moje zabawy z AI. Można toczyć starcia maksymalnie 3 na 3. Do wyboru też mamy trzy frakcje znane z trybu fabularnego - Ironheade (team Eddiego), Drowning Doom (wspomniane zombie-goty) oraz Tained Coil (demony). Każda drużyna to inny "generał", unikalne jednostki i umiejętności.

I to chyba wszystko... Brytalno Lygynda na PC to zatem port prawie dobry, a sama gra ma parę świetnych pomysłów i parę nieprzemyślanych. Wystawiając ocenę w skali szkolnej dałbym 4 z minusem, bo gra broni się obranym stylem i gameplayowo jest ciekawie, nawet jeśli RTSy to nie wasza działka.
Tak więc grajta jak chceta, ewentualnie bierta piwko i puszczajta metala aż sąsiedzi sie wyprowadzo. Ave.
\m/