21 maja 2015

[RECENZJA] Infinity Wars: ATCG (PC)



Się rozpisałem poprzednio o różnych wirtualnych adaptacjach karcianek, w które to se grałem na przestrzeni dziejów (link). Nie będę przypominał w skrócie poprzedniego tekstu i bez zbędnych wstępów przejdę do recenzji.

TRVE INDIE
Pełen tytuł gry - Infinity Wars: Animated Trading Card Game. Jest to jedna z tych ostatnich i nielicznych produkcji która nie udaje, że jest grą indie (jak Hearthstone zrobione przez molocha) bo nią po prostu jest. Twórcami jest studio Lightmare pochodzące z krainy antypodów, a IW to ich pierwsza gra. Do jej stworzenia posłużyło to coś, w czym "powstają kopiuj-wklej FPSy" (ten tekst użyszkodnika strony CD-Action nigdy mi się nie znudzi) czyli Unity. Australijczycy też jakoś nie wydziwiali z ingerowaniem w funkcje edytora, dzięki czemu gra chodzi płynnie nawet na moim laptopie.

Jako, że ponieważ iż azaliż IW nie jest adaptacją żadnego znanego TCG, twórcy musieli sami wymyślić zasady i przygotować grafiki zdobiące wirtualne karty. Najpierw więc skupię się na tym pierwszym i o tym co siedzi w grze.

JAK POZNAŁEM WASZĄ MATKĘ... ZNACZY SIĘ, TAJNIKI ROZGRYWKI
Karty podzielone są na postacie, umiejętności/czary, artefakty i strefy. Użycie każdej kosztuje pewną ilość zasobów (patrz mana w Hearthstone itp), a im karty lepsze, tym droższe. Na szczęście liczba resource'ów rośnie z każdą turą (od 1 do 10). Postacie cechuje ilość życia i siła ataku. Oprócz zwykłych jednostek znajdziemy inne z dodatkowymi atrybutami, jak np. latające, niepowstrzymane (atakują wszystko co stanie im na drodze, aż do śmierci lub zniszczenia kart wroga), czy takie, które po wystawieniu mogą dawać buffy lub debuffy, albo tacy, ze specjalną umiejętnością, którą użyjemy za zapłacenie zasobami. Ogółem różnorodności jest sporo i to nie czas i miejsce by przytaczać wszystkie - najlepiej samemu sprawdzić co w IW piszczy. Kolejny rodzaj kart, czyli artefakty dają rozmaite skille pasywne. Nieraz wyjątkowo zaskakujące. Umiejętności/czarów/whatever chyba nie muszę przytaczać, więc wspomnę jeszcze tylko o kartach stref. Te również dodają dodatkowe efekty, jak na przykład tańsze wystawienie kart danego typu, czy spawnowanie jednej konkretnej postaci co turę. No i zmieniają wygląd naszej części planszy.



Jeśli już jestem przy planszo-stole-czymśtam to sobie tak niepostrzeżenie przejdę do jego opisu. Cała plansza podzielona jest na kilka stref - naszych i oponenta. Wystawiając karty z ręki, te najpierw lądują do Support Zone i dopiero w następnej turze można je przełożyć na Assault, lub Defense Zone. Warto wiedzieć, że naprzeciwko naszego ataku jest miejsce na obronę przeciwnika i vice versa. Tak więc trzeba kombinować jak zablokować, samemu nie dać się zablokować i wyprowadzić skuteczny atak. No dobrze, przejdźmy dalej. W Command Zone mamy trzy wybrane karty (reprezentujące frakcje), które można wystawiać bezpośrednio na pole walki, lub zatrzymać je tam i korzystać z ich "mocy" co jakiś czas. Zostaje jeszcze Graveyard, którego celu nie muszę tłumaczyć.

Czasem zdarzy się, że mamy za mało kart w ręce przez co nie można nic zrobić. Rozwiązaniem jest skorzystanie z małego menu dostępnego pod znaczkiem wagi. Znajdziemy tam płatne za zasoby trzy dodatkowe opcje: 1) wyciągnięcie jednej karty, 2) odłożenie wszystkich z ręki do talii i przetasowanie jej, 3) zwiększenie o 1 maksymalną liczbę resource'ów. Naprawdę czasem przydatne.

No dobra, ale jak wygrać? Są na to dwa sposoby. Obaj gracze zaczynają ze 100 HP i 100 Morale. Przegrywa ten komu jeden z pasków dojdzie do zera. Ok... z paskiem życia pewnie domyślacie się, że spada po dobrze rozegranym ataku, ale osohozi z Morale? Ten pasek spada, gdy jakaś jednostka zostanie pokonana.

Zapewne niektórym rozgrywka będzie przypominać Magica, albo jeszcze jakieś inne karcianki. A co wy na to, że Lightmare Studios wpadło na pomysł by gracze ROZGRYWALI SWOJE TURY JEDNOCZEŚNIE? Decydując się trzeba zmienić swój sposób grania, bo trudniej da się przewidzieć ruchy przeciwnika.

Nie trzeba się niczego bać. W tajniki gry pozwoli nam wejść masa poziomów tutorialowych. Do tego mamy możliwość przejścia singlowej kampanii dla każdej z frakcji, lub pojedynkowania się z botami. Gdy już poczujemy się na siłach możemy zacząć grać w różnych trybach PvP.

FRAKCJE I TALIE
Nie wiem jak wam, ale mnie zawsze się podobało budowanie własnych talii. W prawie każdej karciance, w którą grałem, zwykle zdarzało mi się zasiedzieć przy tym aspekcie. W Infinity Wars trzeba wziąć pod uwagę, czy chcemy by nasza talia skupiała się na jednej frakcji, czy żeby była mieszana (do trzech różnych - wspominałem wcześniej, że reprezentanci znajdą się w Command Zone). Coś za coś. Używając "jedynaczek" będziemy mogli używać bardziej zaawansowanych kart, a mieszanki urozmaicą rozgrywkę. Trzeba też wiedzieć jak dane frakcje się zachowują, bo - toż to szok - nie są wyłącznie innymi skórkami. No więc kogo my tu mamy?

Flame Dawn to armia futurystycznych rycerzy. Warpath może się kojarzyć z wojownikami, ale to bestie. Tymi dwoma gra się właściwie klasycznie - przy następnych zaczyna się wyższa szkoła jazdy. Genesis to roboty i inżynierowie. Jedna z taktyk polega na tym by poświęcać bezużyteczne jednostki i przekazywać ich siłę innym. Cult of Verore można określić jako czarnych magów mających na swoje usługi bestie i demony. Moja ulubiona taktyka to spamowanie Worshiperami. Pokonywanie przeciwników zwiększa wtedy ich atak i życie. Przeciwnik może wtedy naprawdę srogo oberwać. Jeśli zerkniemy na Descendants of the Dragons od razu wiemy, że inspiracją dla twórców były starożytne Chiny i ich mitologie. Oprócz żołnierzy i mnichów spotykamy tu także duchy i wężowato-wąsate smoki. Grając DoDami by pokonać przeciwnika najlepiej wyzerować jego morale. Wojownicy lepiej sobie radzą na obronie - toteż niszcząc karty naszego rywala, spowodujemy liczne ubytki na tym pasku. Na przyspieszenie tego procesu pozwolą liczne umiejętności pasywne i aktywne. Kolejna grupa milusińskich to zombiaki, dla niepoznaki nazwanymi Sleepers of Avarach. Osobiście uważam, że ta frakcja jest mocno przesadzona. Rozgrywka nimi skupia się na Graveyard. Niektóre jednostki stają się bardziej silniejsze im więcej pobratymców znajdzie się na cmentarzu, inne po turze wracają do Support Zone. Można też przejmować kontrolę nad "umartymi" characterami przeciwnika. Następnie mamy demony z "The Exiles". W ich przypadku można uzyskać różne bonusy wywalając karty z ręki, lub pola walki. Ostatnia frakcja to niedawno dodane (a obiecano, że będzie więcej) Overseers of Solace czyli anioły z pistoletami. Ich wyróżnia głównie to, że większość jednostek potrafi latać.
Zapomniałbym jeszcze wspomnieć o kartach "bez frakcjowych", z których też możemy zbudować talię, lub dodawać ich do decków tematycznych.

NAGRADZANIE NA EKRANIE
Są tacy, którzy twierdzą, że mają do czynienia z grą pay2win, bo żeby mieć więcej kart trzeba płacić. Owszem można prawdziwe pieniądze wymienić na Lightmare Points i kupić za nie pełne decki lub boostery, ale są inne sposoby poszerzenia kolekcji. Otóż jesteśmy przez IW miło nagradzani. Za walki wygrane (i te przegrane też ale mniej) dostajemy punkty doświadczenia i Infinity Points. To taka mniejsza waluta, za którą też można kupić booster. Dodatkowo za pierwsze logowanie i za rozegranie trzech dowolnych pojedynków w danym dniu dostaniemy po karcie. Skromne zestawy da się uzyskać m.in. za wbity level, przejście kampanii, czy zaliczanie Questów z obszernej listy. Tak więc ja, mając 30 godzin na liczniku, się dorobiłem kolekcji 700+ kart bez wydawania LP ani nawet IP. Spotkałem się też z wypowiedzią, że aby wygrywać w PvP trzeba mieć te rzadsze i silniejsze karty. Kurde, no... ręce opadają. Wystarczy dobrze zbudowana talia, albo można wybierać przez tydzień jedną z paru gotowców od Lightmare. Tak więc to z tym pejtułinem to zwykłe gadanie pierdół.

Nagradzani też będziemy nowymi avatarami do ustawienia se na profilowe oraz medalami i tytułami, które ładnie wyświetlą się przeciwnikowi podczas ekranu ładowania walki.
I właściwie to tyle o rozgrywce. Teraz czas na moją opinię na temat zagadnień technicznych.

POPACZMY
Minimalistyczna grafika łączy w sobie elementy 2D (karty) i 3D (wymodelowany stół). Twórcy skorzystali też z dobrodziejstw Unity i dodali parę efektów, które ulepszają doznania wizualne. Szkoda tylko, że jest ich tak mało.

IW wyróżnia się - jak wskazuje pierwsze słowo podtytułu - tym, że obrazki na kartach są animowane. Niektóre tylko skromnie zaloopowane, a inne potrafią pokazać scenkę, co potrafią zrobić. Jak mnie podobają się grafiki? Przyznam, że są takie, które wyglądają fajnie jak i takie, które są wręcz szpetne. W niektórych taliach jak np. u Sleepersów, czy Exile'ów, taka brzydota pasuje, ale czemu Jungle Giant z Warpathów musi wyglądać jak... jak coś... kurde, nie mam pomysłów. No brzydki jest po prostu, no!
Z animacjami jest dosyć podobnie - jedne prezentują się dobrze, dzięki czemu potrafią dodać designom postaci jeszcze więcej zajebistości, a te "takie se" potrafią zepsuć efekt. Zdarza się też, że niezła grafika wygląda gorzej, a kiepska odrobinę lepiej. Tak więc uważam, że z tymi dwoma aspektami bywa różnie.

POSUCHEJMY
Jeśli chodzi o udźwiękowienie, dobrze, że nie musimy wysłuchiwać żadnych odzywek przy wystawianiu postaci. Tak, to przytyk w stronę Hearthstone'a :p. Wprawdzie w IW zdarzy się usłyszeć ludzkie głosy, ale tylko w tutorialach i w sumie dobrze, bo acting pewnego pana jest udany inaczej. Natomiast odgłosy to w większości miażdżenia, wybuchy, czy szelest kart. Nic oryginalnego, ale pasują jak ulał. Mam tylko jedno "ale". Dźwięk wspomnianego miażdżenia bywa za głośny w stosunku do reszty. Ponieważ ten odgłos występuje przy ataku jednostki, słyszy się go dosyć często a grając na słuchawkach nieraz zdarzało mi się podskoczyć, albo mocno zamknąć oczy (założę się, że też pewnie macie taki tik jak nagle usłyszycie coś głośnego).

Nie zapominajmy, że udźwiękowienie to też soundtrack, a w Infinity Wars ze względów gatunkowych gry ten się wybija na pierwszy plan. Kompozycje wyszły spod palców australijskiego DJa o pseudonimie AudioDriver. Chociaż - jak sam pisze - głównie lubi tworzyć muzykę elektroniczną ze wszystkimi tymi bitami i wiertarkowymi samplami, bez problemu potrafi się znaleźć w innych, klasycznych dźwiękach. Dzięki temu OST jest bardzo zróżnicowany. Na przykład w motywie DoDów słychać inspirację azjatyckimi klimatami, a temat przewodni Warpath to połączenie elementów etnicznych z pulsującą linią basu elektrycznego. No dobrze, nie jest to muzyka, którą słuchałbym na codzień, ale przyznaję, że tutaj pasuje jak ulał.

ŻEBY NIE BYŁO ZA DOBRZE
Tytuł jest zatem cholernie grywalny, ale jest pewna rzecz, która dosyć psuje efekt. Otóż Infinity Wars to bugfest. Wprawdzie odkąd gra wylądowała na Steamie nie jest już tak dziurawa, ale czasem się zdarzy, że coś nie zadziałała tak jak trzeba. Ja mam na przykład problem z ustawieniem pełnego ekranu i rozdzielczości 1280x800. IW uruchamia mi się w 1024x768 i cokolwiek bym nie kliknął, gra nadal zostaje w tej samej domyślnej rozdzielczości. Normalnie bym nie narzekał, ale mój laptop ma sterownik z tych czasów, które rozciągały ekran, zamiast ustawić czarne pasy po bokach. Jedynym rozwiązaniem jakie mi pozostało to grać w oknie. Co do innych błędów może się zdarzyć, że niektóre teksty wyświetlają się jako [angielski_tekst_o_czymś_tam], a raz miałem kompletnego zwisa po kliknięciu na "claim reward" (nie pozostało nic innego jak użyć ctrl+alt+del).

Twórcy zdają sobie sprawę z błędów i powoli łatają swój produkt. Nie zdarzyło się też by deweloperzy zwyzywali zgłaszających problemy (bo i takie rzeczy się zdarzyły w przypadku innych gier). Teremus - Community Manager dwoi się i troi na forach, dyskutuje, upomina chamów (że nic nie wskórają swoim zachowaniem), żartuje (np. raz wrzucił długi wpis z Patch Notes... pierwszego kwietnia) oraz gra z innymi. Jeśli chodzi o społeczność graczy, nie spotkałem się z żadnymi oszustami, czy innymi trollami. I jeszcze na czacie globalnym da się normalnie popisać... zatem wychodzi na plus. No, czasem się jednak zdarzą wspomniane chamy, ale to tylko na forach i zwykle głoszą swoją formułkę "hartstołn leprzy", "nie grajcie, bo to p2w". Minusem jest jednak mała ilość graczy - w ten sposób algorytm matchmakingu potrafi wyszukać najlepszego możliwego przeciwnika z levelem dwudziestym, gdy my mamy np. poziom ósmy.

PODSUMOWUJĄC
Infinity Wars bardzo mi się podoba pomimo paru problemów. INSTALOWAĆ I TO MIGIEM oczywiście nikogo nie zmuszam do natychmiastowego pobierania klienta... ale jeśli już najdzie was chęć by zagrać w jakąś wirtualną karciankę, a nie jesteście przekonani lub wam się znudził Hearthstone, to moim zdaniem warto zainteresować się Infinity Wars.

Tako rzecze TuC.

7 maja 2015

Takie tam refleksje o wirtualnych karciankach

Z klasycznymi grami karcianymi jakoś nigdy nie było mi po drodze. Pojedynki w wojnę nużyły mi się po pięciu minutach, a w pokery i inne brydże nie umiem, bo nie mam żyłki hazardzisty. Natomiast o Trading Card Game'ach dowiedziałem się mając w końcu dwucyfrową ilość lat. Było to tekst o Magic: The Gathering w śp. magazynie Click! Mimo zachęcającej opinii trudno wtedy było dostać całą talię, a cena dla kilkulatka wydawała się naprawdę zaporowa. I wyszło jak wyszło - do teraz nie zaznajomiłem się z Magic.

Trochę później mając rok więcej dowiedziałem się, że niektóre firmy praktykują odtwarzanie swoich TCG w wersji wirtualnej. Konkretnie to wiedzę tą przekazał mi jakiś numer śp. Play z pełną wersją - uwaga, złapcie się - Pokemon Play It TCG. Serio, było coś takiego, jeszcze od twórców Magica - Wizards of the Coast.


Zdjęcior

No, a jak się prezentował ten produkt? Na sam start byliśmy witani przez Julie - paskudnie wyglądającą, paskudnie animowaną, paskudnie irytującą żeńską wersję Asha. Najgorsze, że musieliśmy ją słuchać, bo była naszym instruktorem. Zasad raczej nie przytoczę, bo po prostu ich nie pamiętam.

Kampania (sobie dla żartu tak to nazwę) stawiała przed nami około dwudzieścia poziomów podzielonych na podstawowe i zaawansowane tutoriale. Tylko ostatni stage był klasycznym pojedynkiem ze sztuczną inteligencją. W produkcji mieliśmy możliwość budowania własnej talii i jej zapisywania, co nie miało najmniejszego sensu - gra nie miała w ogóle multi. Własnego zestawu kart nie dało też się używać do pojedynku w ostatnim levelu. Można było skorzystać tylko z gotowców. Wspomnę, że SI zawsze wybierało zestaw, który miał przewagę nad tym co my wybraliśmy (np. ja ogień, ono wodę). Dało się oszukać oszusta - po kliknięciu jeszcze raz na gotowca, którym chcieliśmy zagrać, SI zmieniało deck. I tak parę razy i sami mogliśmy oszukać.

Tak więc - brak multi, brak wyzwań dodatkowych, budowa decków dla samej budowy. Po co więc powstała ta gra? Jedyna rozsądna odpowiedź: jako trening przed rozgrywką w realu... tudzież Auchan.


Prawdziwy boom na TCG - przynajmniej w mojej okolicy - nadszedł, gdy Polsat zaczął puszczać anime "Yu-Gi-Oh" (a CN "Duel Masters", które jaj nie urywało). Muszę przyznać, że to właśnie dzięki temu serialowi zacząłem się interesować odrobinę bardziej grami karcianymi. W każdym bądź razie zacząłem z kolegami grywać. Na początku własnoręcznie zrobionymi kartami xD i bez znajomości zasad, bo tych serial jakoś nigdy jasno nie wyjaśnił (albo może to wina kiepskiego tłumaczenia i dubbingu). Potem na jakimś odpuście, czy innym festynie udało mi się znaleźć starter deck za jakieś 5-10 złotych. Zasady udało mi się poznać dzięki ogromnemu wysypowi adaptacji wirtualnych - między innymi na GameBoya Advance. Oprócz zwykłych karcianek (które wielu zganiało już nie pamiętam za co, ale stawiam na bugi) był jRPGowaty (x), w który zdarzyło mi się trochę pograć.
Daleko nie zaszedłem, bo jak to zdarza mi się w dżapańskich tytułach - utknąłem w trybie eksploracyjnym, bo za cholerę nie wiedziałem gdzie iść i co zrobić.

W 2003 roku ktoś z zarządu Konami postanowił wydać cztery gry z Yugim na PC zatytułowane "Yu-Gi-Oh! Power of Chaos". Zaskoczenie me było z serii: "aha, ok". Co śmieszne i tak zagrałem w jedną, czy dwie, żeby wyrobić sobie zdanie. Ale jako, że ponieważ iż azaliż nikt tego w naszym kraju nie rozprowadzał, miałem je z niezbyt legalnego źródła - ściągnięte przez znajomego (te czasy, gdy nie miałem internetu w domu) w fatalnym ripie. No dobrze - jak się prezentowała pierwsza część ("Yugi the Destiny"), w którą pograłem najwięcej? Yyyyy... no tak jak większość gier z Yugim na GBA.. czyli tak średnio. Design kart taki jaki kojarzyłem z mangi/anime/gdzieśtamjeszcze. Jest spoko. Ale ten stół... kompletnie nie zrozumiałej wizji artystycznej grafików. Kolorystyka niezbyt zachęcająca, badziewna tekstura i co chwilę wyskakujące napisy z durną czcionką. Udźwiękowienie jest dobre... połowicznie. Podobać się może angielski dubbing (w jednej grze narratorem jest Yugi, a w dwóch kolejnych Kaiba oraz Joey) i muzyka w tle... po chwili jednak okazuje się, że odzywki zapętlają się w kółko i zaczynają wkurw... irytować. Właściwie nie wiem po co muszę słuchać za każdym razem informacji, że Yugi wyłożył kartę, czy skończył swoją turę. Bolesne, bo po skończeniu tutoriala można grać tylko offline. Plusem za to jest możliwość grania własnym deckiem, rozwijanym poprzez karty zdobywane po wygraniu pojedynku. Gry miały też funcję zapisywania powtórek, ale odtwarzanie działało tylko w grze... co się dziwić skoro produkcje powstały zanim zaczęła się era YouTube'a.


Osobny akapit poświęcę czwartej grze na PC, w którą na szczęście nie grałem. Yu-Gi-Oh Online. Jak sama nazwa wskazuje był to produkt zorientowany na rozgrywki sieciowe. Teraz jest już martwy. I nie dziwota - design graficzny nadal do dupy, a żeby wziąć udział w pojedynku trzeba było zapłacić jakimiś tokenami (czy innym gównem), które dostawaliśmy tylko za prawdziwą kasę...
Rly? Naprawdę nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałem się z tym żeby w produkcji online zorientowanej na walki/pojedynki płacić by grać. Witamy w czasach zalążków modelu pay2play.

Jakiś czas potem odkryłem Kingdom Hearts: Chains of Memories na GBA (pamiętajcie - emulowanie jest be!). Trochę smutne, że przez przypadek. Ale tam nie rozprawiajmy na temat błędów mojej młodości. KH:COM stanowi fabularny pomost pomiędzy "jedynką", a "dwójką" i różni się od nich tym, że mamy tutaj hybrydę jRPGa, gry akcji i karcianki. Starcia odbywają się na arenach, a system walki polega na kartach. Tak, wszystkie wymachy Keybladem, czary, summony występują pod postacią kart. Zasady były banalne przez co starcia nie traciły na dynamice. Każda karta ma wartość od 0 do 9. Gdy przeciwnikowi zdarzyło się użyć równego lub silniejszego carda, nasz atak był wtedy zablokowany. Gracz mógł wtedy wziąć do trzech wirtualnych kartoników i połączyć je w jedno wysokie combo. Pomiędzy starciami gracz - oprócz skakania po platformach i otwierania drzwi innym rodzajem kart - mógł też rozbudowywać sobie kilka talii. W sam raz by zmienić sobie tuż przed przekoksowanym bossem.

Btw. Wprawdzie gra startowała na GBA, ale została zremasterowana na PS2 (kto zdobędzie w tej wersji może się czuć jakby upolował Czupakabrę) oraz PS3 (cały pakiet 1.5 HD Remix). Przy tym remake ów został stworzony od podstaw w środowisku trójwymiarowym, muzyką w wyższej jakości i częściowym dubbingiem. Ja tam polecam.


Gdy któregoś roku zaczęły wychodzić wirtualne edycje Magica, jakiś taki boom się zrobił na karcianki. Z najmroczniejszych zakamarków powyłaziły m.in. Hearthstone'y czy inne Scroolsy. A w dodatku większość tych produkcji oparta jest na modelu f2p.

Naszło mnie tak jakoś na karcianki i swoją eskapadę po takich grach zacząłem od fejsbukowego Yu-Gi-Oh BAM, którego włączyłem ze względu na nostalgię. Jak grałem to ręce mi opadły tak z parę razy, bo farmwilowe zużywanie energii i zasady okrojone, że czułem się jakbym grał bardziej w wariację wojny. Po kilku rundach zapomniałem o tym tytule.

Potem postanowiłem sprawdzić dlaczego małolaty sikają na myśl o Hearthstone. Chociaż grało się całkiem fajnie, nie umiałem się przekonać i chyba nadal tak się nie stanie. Mają na to wpływ takie czynniki jak to, że z uniwersum Warcrafta jest mi nie po drodze, Blizzard mnie do siebie stopniowo zniechęcał, no i ten hajp na tego Hearthstone'a jakby to był dziewiąty, czy dziesiąty cud świata... zdecydowanie to chyba nie dla mnie.

Na dzień dzisiejszy już nie szukam żadnej karcianki. Znalazłem tytuł, który spełnił moje hipsterskie oczekiwania. Wprawdzie natrafiłem na jeszcze parę tytułów, które mógłbym sprawdzić, ale jednak to Infinity Wars najbardziej mnie zainteresowało.

Właściwie tekst, który macie przed oczami, zaczynał jako wstęp do recenzji IW, ale tak się rozpisałem, że postanowiłem to przekształcić w osobny artykuł. W każdym bądź razie wędrując wspomnieniami uświadomiłem sobie, że lubię karcianki... kurde, chyba nie mogę tak powspominać kreskówek, bo jeszcze wyjdzie, że lubię Flintstonów...

Btw. nie lubię. Listy z pogróżkami możecie wysyłać do mojego pieseła.

Btw2. a recenzja będzie. Już za moment, już za chwilę.