20 lipca 2014

Wyjazd

Smak kebabu na dobry początek


zUo, powiadam wam kolejne zUo (powinno się raczej pisać, zło, ale cóż...) stało się w moim życiu. Mojej rodzicielce jakiś czas wcześniej zachciało się pojechać nad morze po sezonie letnim (ma to swoje dobre strony - mało człowieków)... idealną kwaterę znalazła w mieścinie Niechorze, a dokładniej to w tamtejszej latarni morskiej (z której chyba zrobili hotel...)

Jeszcze przed wyjazdem zmuszono mnie łagodnie ("rusz dupę") do spakowania manatków. Tak więc spakowałem parę skarpet, dwie pary bielizny, jakiegoś t-shirta z obrazoburczym napisem ("Three Days Grace"). Pomyślałem, że to powinno starczyć. Niestety poszło nie po mojej myśli... osoba starsza (rodzicielka) powiedziała, że nie jedziemy na weekend, tylko na tydzień.

O_O

Musiałem dopakować jeszcze trochę ubrań, a wiedząc, że będę się nudził wziąłem ze sobą jakąś mało istotną książkę (której ekranizacją zajął się Martin Scorsese), zeszyt z moimi rysunkami, piórnik (z m.in. długopisem i ołówkiem) i jeszcze parę rzeczy codziennego użytku (aparat cyfrowy, komórka, ładowarka komórki, ładowarka na baterię do aparatu cyfrowego, aparat cyfrowy... yyy... powtarzam się). "To wszystko", myślę sobie, a tu jeszcze do jednej rzeczy - oprócz wyjazdu - zostałem zmuszony ;(
Konkretniej to do wzięcia laptopa... zapierałem się, żeby został na wsi, a nie będę biedaka ciągnął przez całą szerokość, czy długość kraju... niestety moja mama była nieugięta (wycelowała w moją głowę obrzynem) i chcąc, nie chcąc, spakowałem go... jeszcze wziąłem pendrive ze sterownikiem WLAN (aby potem mieć neta) i gamepad, aby sobie pograć... jakby co...

W Dzień Sądu Przedostatniego, czy też D-Day (środa 09.09.10) około godziny 20:00 wyruszyłem z mamą i siostrą na skrzyżowanie, gdzie jest przystanek autobusowy... padało wtedy jak z cebra... albo nie padało, było sucho... nie, zaraz... było sucho, ale padało... albo wyschło, bo już nie padało... no nie ważne... taszczyłem ze sobą swoje rzeczy, laptopa, ubrania i to co tam wcześniej wymieniłem. Siostra taszczyła ubrania, a mama co taszczyła, to za cholerę nie pamiętam. Marzyło mi się, żeby iść na przystanek bez laptopa, bez torby z ubraniami, a w ogóle, to żebym został w domu... nie lubię opuszczać mojego domu... nie żebym był jakoś specjalnie związany z tym miejscem, ale nie dopiłem herbaty...

Stojąc na przystanku i czekając na autobus biłem się z myślami... niestety myśli zbyt mocno mi przywaliły prawym sierpowym... gdy pojedynek już się skończył, pod przystanek Zawiść Skrzyżowanie podjechał autobus linii 29... wtedy nadeszło to, czego nie chciałem... wsiadłem.
Podczas jazdy autobusem siedziałem do tyłu, a warto powiedzieć, że mój żołądek czasem słabuje, a po jakichś dwudziestu minutach cham postanowił posłabować. Pomogła jedynie zmiana miejsca. Po godzinie podróży znaleźliśmy się w Katowicach, gdzie jest brudno, gdzie śmierdzi, gdzie biegają dziki po osiedlach, gdzie wszyscy mieszkają w familokach i myją się w misie na środku pokoju, gdzie panie pod latarniami są brzydkie, gdzie jest największy procent kradzieży... tak, to nasza duma xD

Do odjazdu pociągu pozostała jakaś godzina, więc postanowiliśmy pójść coś zjeść do McDonalda... niestety kolejki do kas były tak długieeeeeeeeeeee, że postanowiliśmy rozdzielić się do trzech z nich i kupić coś, co chcieliśmy. Mama z siostrą zdążyły sobie kupić po sałatce, a ja nie zdążyłem, bo było już późno i qrde nie zakupiłem sobie czisburgera... w sumie dobrze, bo gdy okazało się która to już godzina, musieliśmy lecieć z językami na brodzie, a po zjedzeniu i biegnięciu, zwróciłby się...

Jakimś cudem (czy też może za pomocą nóg) udało nam się znaleźć w wagonie noclegowym, w którym mieliśmy być... pierwszy raz jechałem w noclegowym i powiem wam... NIGDY nim nie jedźcie !! Tam jest ciaśniej niż w wagonach dla siedzących !! Człowiek na człowieku normalnie (przynajmniej w innych przedziałach, bo ja swój zamknąłem łańcuszkiem, mimo tego, że ten łańcuszek był urwany xD), widzicie, jak to PKP o nas dba...? No właśnie, nie dba.
Pociąg ruszył około godziny 21:30. Okazało się, że w Szczecinie będziemy około piątej rano "Buuuuu ;(" rozpłakałem się, "co się stało? zapytała mnie rodzicielka, "omijają mnie kolejne odcinki Suite Life i Ja w kapeli ;(". Oczywiście żartowałem. Tak naprawdę to płakałem, bo sister na duży palec mi nadepła.
Niespecjalnie chciało mi się spać, więc wziąłem się za czytanie książki... nie bardzo mi podchodziła... za dużo gadania o "wsadzaniu w coś" (cytat), nie dziwię się, że Scorsese chciał ją nakręcić (chociaż zakończenie książki naprawdę zaskakujące)... już wkrótce pewnie poleci w jakimś TVP z czerwonym znaczkiem.

Po jakichś dwóch godzinach czytania naszła mnie taka pewna "Matriksoza"... wiecie, widok rozmyty i spowolniony... to nie nietrzeźwość, a senność, co często mi się myli. Mimo wszystko nie wyspałem się przez hałas i ciągle zapalone światło, dlategoż tylko trochę się zdrzemnąłem. Ocknięty przed piątą pomyślałem, że "już za chwilę pociąg powinien stanąć", po czym sam wstałem z madejowego łoża(*). Poczułem odzew w szyji i kręgosłupiea. Poruszałem się więc podobnie do zombiaków z Gothica. Mamie i siostrze podróż też wyszła na zdrowie. Rodzicielka poruszała się jak Strider z Half Life'a 2, a sister jak nabuzowany Kaczor Donald, a zresztą ona często tak chodzi (głównie po ciężkim dniu, czyli codziennie)

Udało nam się szczęśliwie wyjść w Szczecinie przed godziną szóstą, jednak nasz PKS do Niechorza miał przyjechać o siódmej. Poszliśmy sobie do jakiegoś dworcowego baru na kawę, a jak się okazało, ten był jeszcze zamknięty i musieliśmy poczekać do otwarcia. Stojąc i nic nie robiąc, nie uszło mojej uwadze, że cały czas wpatruje się we mnie jakiś tutejszy fan napojów wyskokowych. Jego spojrzenie bardzo mnie irytowało. Pewnie zastanawiał się czy jestem dziewczyną, czy facetem.

Gdy w końcu otwarli ten bar, pierwszy wbiłem jak najszybciej do środka i zająłem dogodne miejsce. Zamówiłem sobie Capuccino, a kobity herbaty. Podczas delektowania się płynami, mama wypaliła: "Ciekawe czemu to miasto nazywa się Niechorzów(**)". Moja siostra ją poprawiła: "Niechorze, mamo..." teraz chwila śmiechu, po której powiedziałem: "Przynajmniej nie nazywa się Niezdrowie". Żart był marny, ale zawsze jakiś.

O siódmej wsiedliśmy do PKSa. Podróż nim miała trwać dwie godziny. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Za oknem mało ciekawych rzeczy, w autobusie jedna fajna laska siedziała, a tak reszta same brzydkie twarze. Pół godziny przed dotarciem na miejsce sister zapewniła nam pierwszą atrakcję, puszczając pawia do reklamówki...

JUPIKAJEJ MADERFAKER !! Dotarliśmy... Siostra poszła poszukać kosza, by wyrzucić reklamówkę, a ja padłem na ziemię całując ją i kłaniając się jak do modlitwy muzułmańskiej... niestety kręgosłup o sobie przypomniał... i kolejne kroki znowu stawiałem jak zombie... przynajmniej nasze męki nie musiały długo trwać, gdyż latarnia morska, gdzie mieści się nasz hotel była niedaleko przystanku.


Znaleźliśmy się wewnątrz... po pierwszych oględzinach i upewnieniu się gdzie co jest, zapytaliśmy się o internet... nie ma... wiedziałem, żeby zostawić laptopa w domu. Zakląłem siarczyście tak, że podobno moje bluzgi było słychać w oddalonym o 30km Kołobrzegu... "nie szkodzi... w takim razie sobie pograsz" rzekła rodzicielka.
Siostra zaczęła badać TV. Jak wcześniej zapewniała nas mama, "na pewno mają tam telewizję cyfrową, gdyż teraz praktycznie w każdym pensjonacie jest taka"... co się okazało? Była tylko telewizja naziemna (w tym momencie moja siostra bluzgała, bo uświadomiła sobie, że ominą ją kolejne odcinki Fineasza i Ferba).

Mam takie dziwne zboczenie, więc musiałem zbadać jak prezentuje się WC. Najgorzej nie było, ale bywało lepiej... po oględzinach, zacząłem obserwować widok za oknem z mojego pokoju. Morze ładnie się prezentowało. Z szacunkiem przyznałem (w myślach) hotelowi dwie gwiazdki.

Jakieś 15 minut później mama zauważyła, że nie ma nic do jedzenia. Wtedy obudził się we mnie instynkt przodków, którzy zdobywali pożywienie. Odpowiadam więc rodzicowi: "to idź i kup coś" xD
Niestety mój jakże oryginalny wyskok się nie udał... dlatego złe rzeczy się potem działy. Zło kryło się w pierwszym wyjściu na plażę, a potem także i w wypadzie na miasto (po kupno dóbr)...

Na plaży... na plaży gÓpio jest (***)... bez kebaba pod ręką

Jako typowy ślązak (myjący się w małej misie na środku pokoju i chodzący po mieście z nożem do krojenia smogu) widok morza kończącego się za horyzontem nie zrobił na mnie wrażenia... już kiedyś byłem nad morzem, w ramach tzw "zielonej szkoły", więc już je widziałem, dlategóż jego widok mnie nie zaskoczył... zresztą mnie nic nie zaskakuje... no może jedynie moje podwórko, które każdego dnia wygląda inaczej... chyba przez to stężenie różnych czynników chemicznych w glebie...

Chcąc sprawdzić czy Bałtyk rzeczywiście jest mokry (****) podszedłem bliżej niego i... odskoczyłem do tyłu jak kopnięty prądem... nie dość, że jest mokry, to jeszcze zimny !! Wkurzyłem się na morze, pokazałem mu język (czy jak twierdzi mama zakląłem i pokazałem mu środkowy palec) i oddaliłem się od niego...

Plaża mnie wkurzała... no niby wszystko fajnie i ogólnie cool, ale dlaczego, qrde, musi być na niej tyle piachu? Idąc dalej - i patrząc jak matka z sister szukają bursztynów, muszelek oraz innych jakichś oryginalnych kamieni - z każdym krokiem miałem coraz więcej piachu w różnych zakamarach butów. Sięgnąłem pamięcią wstecz, do czasów zielonej szkoły i do tego, że po każdym dniu spędzonym na plaży musiałem prać skarpety i wytrzepywać buty... doprowadzało mnie to do szewskiej pasji...

Gdy kobity nie znalazły bursztynów, stwierdziły, że czas pójść na miasto... wrażenia? Bo ja wiem? Charakterystycznie budowane domy bardziej pasują do gór xD

Im bliżej rynku, tym ciekawiej. Budka z kebabem, budka z kebabem, budka z kebabem i kolejna budka z kebabem. Szkoda, że wiele z nich było zamkniętych (w końcu już po sezonie). Idąc dalej znaleźliśmy pizzerię (wkurzałem rodzicielkę, zdaniem "zjadłbym pizzę" wypowiadanym co godzinę)... więc postanowiliśmy wstąpić.

W końcu matka pozwoliła nam wrócić do naszego... hm... "hotelu". Uuuuuuuufffffffffffffff... pierwsze co zrobiłem to pójście do łazienki, by oczyścić buty z piachu. Gdy oderwały się od moich stóp, poczułem ostry zapach, który normalnego człowieka dawno by już zabił (ja się uodporniłem :P).

Niechcąc by szefostwo hotelu miało straty w liczbie personelu, zamknąłem za sobą drzwi. Wtedy to dopiero mogłem wysypywać piach z butów. Gdy już wysypałem pół plaży i uprałem skarpety, postanowiłem wziąć prysznic. Dawno tego nie robiłem... z jakieś siedem lat... znaczy myję się, ale w wannie... chodzi mi oto, że dawno nie myłem się pod prysznicem, bo go nie mam...

Bitwa o kebab

Ponieważ miałem lekkie uczucie jakbym nadal podróżował pociągiem (mimo tego, że stałem, czułem dziwne bujanie), padłem na łóżko... ocknąłem się dopiero wtedy, gdy przede mną stanął upragniony hamburger i frytki... niestety nie z McDonalda, tylko z jakiejś pobliskiej budki, ale w sumie też mogło być... chyba mogę powiedzieć, że zwykle, gdy gdzieś jedziemy to pozwalamy sobie na tony fast foodów?

Któregoś dnia mamie zachciało się pójść piechotą do Trzęsacza (jakieś 8km od Niechorza), który słynie z tego, że mają tam kawałek muru pozostały po kościele stojącym na klifie... (co za łepki... kościół na klifie budować). Pogoda zapowiadała się, co najmniej obiecująco... cały czas padało.

Idąc przez jakieś pola, lasy & łąki (cały czas chodnikiem) do tego Trzęsacza (czy jak moja matka rzekła: "Trzęsawka") nagle wdepnąłem w kałużę. Przeszył mnie dreszcz, dostałem szoku termicznego, upadłem na ziemię i zacząłem się pienić... żart... mój but miał dziurę, bo woda weszła tam, gdzie nie powinna (jak nie piasek, to woda :/). Szliśmy dalej... trafiliśmy do miasta Rewal i chwilę później, lekko wkurzeni i coraz bardziej mokrzy, znaleźliśmy przystanek PKSu. Autobus jechał prosto do Trzęsacza. Nikt nie wiedział jak daleko jeszcze. Iść dalej już się nam nie chciało, to "w takim razie poczekamy na autobus", rzucił mój rodzic i - zapewne nie zgadniecie - czekaliśmy. Z lekkim spóźnieniem bus przyjechał i weszliśmy do środka... ale tam było ciepło :). Przejechaliśmy minutę i pan kierowca powiedział, że jesteśmy na miejscu.

O_O

Metodą prób i błędów dotarliśmy przed słynną ścianę. Co ja wam tutaj będę o tym gadał, jak każdy - zapewne - nieraz widział byle jaki mur :) Co było dalej... oglądając pamiątki i inne pierdoły (figurki z Ben 10 xD) stwierdziliśmy z siostrą, że jesteśmy głodni i że z chęcią zjedlibyśmy kebaba... po drodze była nawet jakaś restauracja oferująca to danie... wracając, chcieliśmy tam wstąpić i co dziwne - wstąpiliśmy.

Wchodząc przywitała nas ropuszym uśmiechem stara ekspedientka, co to pewnie nie jednego frajera już zrobiła w balona... weszliśmy i mówimy, że chcemy kebaba. Baba znowu uśmiecha się od ucha do ucha i mówi, że nie ma i nigdy nie było... "yyy jak to? Pisze, że oferujecie kebaby" mówi mama, "To chwyt marketingowy. Mamy za to..." i tu wymienia co jest do zjedzenia... zapewne mogłyby być i dobre te dania, ale my się uparliśmy na kebab... a z tym chwytem marketingowym to nas babsko naprawdę zirytowało. Wyszliśmy w gniewie rąbiąc drzwiami i złorzecząc... chciałem powiedzieć coś do siostry, ale ta znikła mi z oczu... była dość mocno wkurzona... szła tym swoim chodem Kaczora Donalda... dodatkowo poruszała się ze znacznym przyśpieszeniem... zamiast 2km/h, szła 10km/h.

Jeśli do cudów zaliczacie przemianę wina w krew, to do cudów zaliczycie też to, że udało nam się wrócić pieszo do latarni. Musiałem zmienić ubrania, łącznie z majtami, które nosiłem już od tygodnia... "co za marnotrawstwo" mówiłem do siebie... przebrany, zmęczony, klapnąłem na łóżko i zasnąłem... obudził mnie kebab, który zdobyła moja mama... I low ju mamo... i nawet sister przestała chodzić jak Donald.

Wszystkie psy idą po kebab

Mogę powiedzieć, że to nie był pierwszy kebab podczas tego wyjazdu, a raz gdy sprawdzaliśmy menu w jakiejś budce (o dziwo były też inne "dania" niż tylko kebab), mama przeczytała: "drobiowy i z kurczaka", wtedy odezwał się sprzedawca: "z karczku, proszę pani". Jak wiadomo drób i kurczak to jest to samo :). Tyle na ten temat, przecież nie będę pisał jak zjadłem tego kebaba... więc wziąłem widelec i zacząłem nadziewać na niego...

Oprócz rozrywek typowo gastronomicznych były też inne...
Wracaliśmy sobie z miasta, gdy przypałętał się do nas pies. Wszystko było by cacy, gdyby nie to, że ten idiota (pies) rzucał się na auta i rowery, a że kręcił się obok nas, to ci rowerzyści się na nas wydzierali, czemu pozwalamy psu na takie ekscesy. Można to określić zirytowaniem się, bo kopnąłem kundla w dupsko. Następne piętnaście minut spędziłem na drzewie. Nauka latania przydała się... a kiedy pies se poszedł, to także i spadania.
Kolejną z atrakcji jest wejście na sam szczyt latarni. Oczywiście nigdzie nie wchodziłem z powodu mojej akrofobii, więc posłałem siostrę, aby porobiła parę zdjęć. Niestety przyszła po chwili i powiedziała, że cyfrówka się spieprzyła. Pieprznąłem ją w ucho za takie słownictwo. Jednak siostra miała rację, aparat się zepsuł... mimo naładowanych baterii pokazuje, że są słabe :(
Do robienia zdjęć musiały nam wystarczyć telefony komórkowe...

Któregoś dnia trafiliśmy na kiermasz taniej książki. Rzuciłem się na półki w poszukiwaniu czegoś od Pilipiuka... jednak półki nie wytrzymały zderzenia ze mną... mimo wszystko, gdy upewniłem się, że Pilipiuka nie ma, to zacząłem głośno marudzić, ale przechodząc pięćdziesiąty raz dostrzegłem "Czarownika Iwanowa". Widać ktoś musiał usłyszeć moje marudzenie... czasem się przydaje xD
Szkoda tylko, że mama nie chciała kupić mojej siostrze "Kamasutry", a mnie "Sekskretów masażu erotycznego".

Dwa dni później wkurzyłem się trochę... przeczytałem "Wyspę Tajemnic", "Czarownika...", a nawet to co sobie mama kupiła, czyli "Zmrok" (chamska parodia "zmierzchu"). Rysowanie odpadało, bo na wyjazdach nie mam weny i wtedy tylko rysuję gołe cycki

(. Y .)

Włączam więc sobie laptopa... o AVG (antywirus) pokazuje, że nie może się zaktualizować, alerty Windowsa pokazują, że AVG jest nieaktualny itd itd
Piaski czasu... przeszedłem 20 razy
Dusza wojownika... przeszedłem 25 razy
Psychonauts... przeszedłem 6 razy... przeszedłem siódmy xD
Pograłem w Devil May Cry 4, a dokładnie w tryb "krwawy pałac", ale szybko mi się znudziło :/
Gry na steamie odpadają, bo neta brak... widzę Gothica 2... na film też nie mam weny, bo by był o seksie. Pozostał emulator GameBoya. Szukałem jakiejś gry, której jeszcze nie przeszedłem. Znalazłem. A mogę powiedzieć, że obcykałem ją dopiero od A do D... ech Pokemony Gold xD

Niestety więcej nic nie mogę napisać, bo mi się nie chce... nic więcej się ciekawego nie działo, no może jeszcze była sytuacja, że dostałem miotłą po głowie od sąsiadki za to, że śpiewałem pod prysznicem satanistyczne utwory... a to było tylko "Smoke on the Water"...
A zapomniałbym... pamiątki z Niechorza, jakie sobie sprawiłem, to miniatura latarni, scyzoryk (chciałem prawdziwe Kukri... nawet było) oraz sowę zrobioną z muszli :)


(*) średniowieczne narzędzie tortur
(**) oczywiście moja rodzicielka pomyliła się... chciała powiedzieć "Niechorze", pomyślała "Chorzów" (miasto na Śląsku) i pomieszało się xD
(***) podczas pobytu na zielonej szkole kazano śpiewać nam "Na plaży", czy jak to sie tam nazywało... w każdym bądź razie po jakimś czasie zaczęło nas to wkurzać i "lekko" zmieniliśmy tekst tego utworu...
(****) na zielonej szkole nie pozwalano nam się zbliżać do wody... a zawsze chciałem się wykąpać w morzu. Podczas pobytu w Niechorzu, też nie szło się wykąpać. Z tą zimną wodą to nie był żart.


Kwiecień 2014
Przeczytałem ten tekst po kilku latach. Własnym oczom nie wierzę, że tak pokręcone rzeczy potrafiłem napisać. I jeszcze ten chaos wylewający się z każdego zdania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz