7 maja 2015

Takie tam refleksje o wirtualnych karciankach

Z klasycznymi grami karcianymi jakoś nigdy nie było mi po drodze. Pojedynki w wojnę nużyły mi się po pięciu minutach, a w pokery i inne brydże nie umiem, bo nie mam żyłki hazardzisty. Natomiast o Trading Card Game'ach dowiedziałem się mając w końcu dwucyfrową ilość lat. Było to tekst o Magic: The Gathering w śp. magazynie Click! Mimo zachęcającej opinii trudno wtedy było dostać całą talię, a cena dla kilkulatka wydawała się naprawdę zaporowa. I wyszło jak wyszło - do teraz nie zaznajomiłem się z Magic.

Trochę później mając rok więcej dowiedziałem się, że niektóre firmy praktykują odtwarzanie swoich TCG w wersji wirtualnej. Konkretnie to wiedzę tą przekazał mi jakiś numer śp. Play z pełną wersją - uwaga, złapcie się - Pokemon Play It TCG. Serio, było coś takiego, jeszcze od twórców Magica - Wizards of the Coast.


Zdjęcior

No, a jak się prezentował ten produkt? Na sam start byliśmy witani przez Julie - paskudnie wyglądającą, paskudnie animowaną, paskudnie irytującą żeńską wersję Asha. Najgorsze, że musieliśmy ją słuchać, bo była naszym instruktorem. Zasad raczej nie przytoczę, bo po prostu ich nie pamiętam.

Kampania (sobie dla żartu tak to nazwę) stawiała przed nami około dwudzieścia poziomów podzielonych na podstawowe i zaawansowane tutoriale. Tylko ostatni stage był klasycznym pojedynkiem ze sztuczną inteligencją. W produkcji mieliśmy możliwość budowania własnej talii i jej zapisywania, co nie miało najmniejszego sensu - gra nie miała w ogóle multi. Własnego zestawu kart nie dało też się używać do pojedynku w ostatnim levelu. Można było skorzystać tylko z gotowców. Wspomnę, że SI zawsze wybierało zestaw, który miał przewagę nad tym co my wybraliśmy (np. ja ogień, ono wodę). Dało się oszukać oszusta - po kliknięciu jeszcze raz na gotowca, którym chcieliśmy zagrać, SI zmieniało deck. I tak parę razy i sami mogliśmy oszukać.

Tak więc - brak multi, brak wyzwań dodatkowych, budowa decków dla samej budowy. Po co więc powstała ta gra? Jedyna rozsądna odpowiedź: jako trening przed rozgrywką w realu... tudzież Auchan.


Prawdziwy boom na TCG - przynajmniej w mojej okolicy - nadszedł, gdy Polsat zaczął puszczać anime "Yu-Gi-Oh" (a CN "Duel Masters", które jaj nie urywało). Muszę przyznać, że to właśnie dzięki temu serialowi zacząłem się interesować odrobinę bardziej grami karcianymi. W każdym bądź razie zacząłem z kolegami grywać. Na początku własnoręcznie zrobionymi kartami xD i bez znajomości zasad, bo tych serial jakoś nigdy jasno nie wyjaśnił (albo może to wina kiepskiego tłumaczenia i dubbingu). Potem na jakimś odpuście, czy innym festynie udało mi się znaleźć starter deck za jakieś 5-10 złotych. Zasady udało mi się poznać dzięki ogromnemu wysypowi adaptacji wirtualnych - między innymi na GameBoya Advance. Oprócz zwykłych karcianek (które wielu zganiało już nie pamiętam za co, ale stawiam na bugi) był jRPGowaty (x), w który zdarzyło mi się trochę pograć.
Daleko nie zaszedłem, bo jak to zdarza mi się w dżapańskich tytułach - utknąłem w trybie eksploracyjnym, bo za cholerę nie wiedziałem gdzie iść i co zrobić.

W 2003 roku ktoś z zarządu Konami postanowił wydać cztery gry z Yugim na PC zatytułowane "Yu-Gi-Oh! Power of Chaos". Zaskoczenie me było z serii: "aha, ok". Co śmieszne i tak zagrałem w jedną, czy dwie, żeby wyrobić sobie zdanie. Ale jako, że ponieważ iż azaliż nikt tego w naszym kraju nie rozprowadzał, miałem je z niezbyt legalnego źródła - ściągnięte przez znajomego (te czasy, gdy nie miałem internetu w domu) w fatalnym ripie. No dobrze - jak się prezentowała pierwsza część ("Yugi the Destiny"), w którą pograłem najwięcej? Yyyyy... no tak jak większość gier z Yugim na GBA.. czyli tak średnio. Design kart taki jaki kojarzyłem z mangi/anime/gdzieśtamjeszcze. Jest spoko. Ale ten stół... kompletnie nie zrozumiałej wizji artystycznej grafików. Kolorystyka niezbyt zachęcająca, badziewna tekstura i co chwilę wyskakujące napisy z durną czcionką. Udźwiękowienie jest dobre... połowicznie. Podobać się może angielski dubbing (w jednej grze narratorem jest Yugi, a w dwóch kolejnych Kaiba oraz Joey) i muzyka w tle... po chwili jednak okazuje się, że odzywki zapętlają się w kółko i zaczynają wkurw... irytować. Właściwie nie wiem po co muszę słuchać za każdym razem informacji, że Yugi wyłożył kartę, czy skończył swoją turę. Bolesne, bo po skończeniu tutoriala można grać tylko offline. Plusem za to jest możliwość grania własnym deckiem, rozwijanym poprzez karty zdobywane po wygraniu pojedynku. Gry miały też funcję zapisywania powtórek, ale odtwarzanie działało tylko w grze... co się dziwić skoro produkcje powstały zanim zaczęła się era YouTube'a.


Osobny akapit poświęcę czwartej grze na PC, w którą na szczęście nie grałem. Yu-Gi-Oh Online. Jak sama nazwa wskazuje był to produkt zorientowany na rozgrywki sieciowe. Teraz jest już martwy. I nie dziwota - design graficzny nadal do dupy, a żeby wziąć udział w pojedynku trzeba było zapłacić jakimiś tokenami (czy innym gównem), które dostawaliśmy tylko za prawdziwą kasę...
Rly? Naprawdę nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałem się z tym żeby w produkcji online zorientowanej na walki/pojedynki płacić by grać. Witamy w czasach zalążków modelu pay2play.

Jakiś czas potem odkryłem Kingdom Hearts: Chains of Memories na GBA (pamiętajcie - emulowanie jest be!). Trochę smutne, że przez przypadek. Ale tam nie rozprawiajmy na temat błędów mojej młodości. KH:COM stanowi fabularny pomost pomiędzy "jedynką", a "dwójką" i różni się od nich tym, że mamy tutaj hybrydę jRPGa, gry akcji i karcianki. Starcia odbywają się na arenach, a system walki polega na kartach. Tak, wszystkie wymachy Keybladem, czary, summony występują pod postacią kart. Zasady były banalne przez co starcia nie traciły na dynamice. Każda karta ma wartość od 0 do 9. Gdy przeciwnikowi zdarzyło się użyć równego lub silniejszego carda, nasz atak był wtedy zablokowany. Gracz mógł wtedy wziąć do trzech wirtualnych kartoników i połączyć je w jedno wysokie combo. Pomiędzy starciami gracz - oprócz skakania po platformach i otwierania drzwi innym rodzajem kart - mógł też rozbudowywać sobie kilka talii. W sam raz by zmienić sobie tuż przed przekoksowanym bossem.

Btw. Wprawdzie gra startowała na GBA, ale została zremasterowana na PS2 (kto zdobędzie w tej wersji może się czuć jakby upolował Czupakabrę) oraz PS3 (cały pakiet 1.5 HD Remix). Przy tym remake ów został stworzony od podstaw w środowisku trójwymiarowym, muzyką w wyższej jakości i częściowym dubbingiem. Ja tam polecam.


Gdy któregoś roku zaczęły wychodzić wirtualne edycje Magica, jakiś taki boom się zrobił na karcianki. Z najmroczniejszych zakamarków powyłaziły m.in. Hearthstone'y czy inne Scroolsy. A w dodatku większość tych produkcji oparta jest na modelu f2p.

Naszło mnie tak jakoś na karcianki i swoją eskapadę po takich grach zacząłem od fejsbukowego Yu-Gi-Oh BAM, którego włączyłem ze względu na nostalgię. Jak grałem to ręce mi opadły tak z parę razy, bo farmwilowe zużywanie energii i zasady okrojone, że czułem się jakbym grał bardziej w wariację wojny. Po kilku rundach zapomniałem o tym tytule.

Potem postanowiłem sprawdzić dlaczego małolaty sikają na myśl o Hearthstone. Chociaż grało się całkiem fajnie, nie umiałem się przekonać i chyba nadal tak się nie stanie. Mają na to wpływ takie czynniki jak to, że z uniwersum Warcrafta jest mi nie po drodze, Blizzard mnie do siebie stopniowo zniechęcał, no i ten hajp na tego Hearthstone'a jakby to był dziewiąty, czy dziesiąty cud świata... zdecydowanie to chyba nie dla mnie.

Na dzień dzisiejszy już nie szukam żadnej karcianki. Znalazłem tytuł, który spełnił moje hipsterskie oczekiwania. Wprawdzie natrafiłem na jeszcze parę tytułów, które mógłbym sprawdzić, ale jednak to Infinity Wars najbardziej mnie zainteresowało.

Właściwie tekst, który macie przed oczami, zaczynał jako wstęp do recenzji IW, ale tak się rozpisałem, że postanowiłem to przekształcić w osobny artykuł. W każdym bądź razie wędrując wspomnieniami uświadomiłem sobie, że lubię karcianki... kurde, chyba nie mogę tak powspominać kreskówek, bo jeszcze wyjdzie, że lubię Flintstonów...

Btw. nie lubię. Listy z pogróżkami możecie wysyłać do mojego pieseła.

Btw2. a recenzja będzie. Już za moment, już za chwilę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz